Raj to za malo
3:30 Bangkok, pobudka. Dzialania jak w Special Forces. W ciagu 5 minut wszyscy na nogach. W 10 minut gotowa kawa poranna. Umyc zeby, wypic kawe, domknac walizki i jazda. O 4 wyjezdzamy na lotnisko. Nad ranem ruch na ulicach "zamiera" co oznacza, ze jedziemy plynnie bez korkow ale to miasto nigdy nie spi. Dalej mamy wszystko obcykane wiec idzie jak w zegarku. Z jednym wyjatkiem. Mamy karty pokladowe, wiec teoretycznie wydawac by sie moglo, ze bedzie szybciej ale oczywiscie roznica jest tylko taka, ze stoimy w kolejce do "drop baggage" tak samo dlugo jak do "check in". Dalej sa jeszcze bardziej zaawansowane procedury bezpieczenstwa co znakomicie wszystko spowalnia. Na koniec lecimy biegiem dwa kilometry do "gate f1" i wlasciwie wsiadamy na poklad lekko po czasie. Nauczka, i tak trzeba byc 2 godziny przed startem bo moze byc cienko. Czerwony ptak Air Asia podrywa sie punktualnie i rownie punktualnie z delikatnoscia kladzenia jajka na stole siada po czterech godzinach na pasie lotniska Denpasar. Tu mitregi biurokratycznej ciag dalszy. Wizy, walizy, przeswietlenia i niby clo az w koncu jestesmy u wyjscia. Jest tabliczka "Wlodzimier Kristofik" w rekach sniadego balijczyka. Przedzieramy sie przez niezmierzone tlumy chetnych do raju i pakujemy sie do busa. Pakujemy jest okresleniem adekwatnym do sytuacji bo po wlozeniu bagazu zabraklo miejsca dla pasazerow. Bedzie wiec wersja "sardynki' ale jak sie nie ma co sie lubi to sie lubi co sie ma. Kto by sie zreszta takimi rzeczami na Bali przejmowal. My nie mielismy zamiaru. Poltorej godziny jazdy minelo na wesolej pogawedce, pstrykaniu fotek oraz turystycznych pogawedkach i juz skrecamy do naszej "wioski". Tu mala dygresja. Na lotnisku nie bylo naszyjnikow z kwiatow plus "puszka sardynek", rokowania niepewne. Kierowca tlumaczyl, ze kwiatow "braklo", co wydawalo sie niemozliwe sadzac po ich zwyklej obfitosci. Jednak tuz za zakretem czekala na nas mila balijka, ktora jednak naszyjniki "dowiozla" na skuterku, wiec jednak wkraczamy do Anom beach w pelnej krasie. Pierwszy trafil sie Pan Anom, wlasciciel nieruchomosci. A potem cala reszta z tamtego roku. Po kolei trafialismy na wszystkich "starych znajomych" ze "szczerzuja" na koncu. Wiesiek znow bedzie mial branie. My dostalismy ten sam domek, czego chciec wiecej, zeby czuc sie jak w domku. Umylismy lapy i do ... jedzenia. Znow powitania z kolejnymi "znajomymi" i pierwszy obiad. I tu dygresja, jak juz ktos na Bali trafi to jest tych kilka rzeczy, ktore sa niejako obowiazkowe. Bylismy tu rok temu a ja nie pilem "Bali Kopi", nie jadlem "Babi Guling" i nie kupilem perel. Wiec zaczalem od kawy. Jest inna, jest dobra i jak dla mnie piekielnie mocna. Przegladajac karte doszedlem do "dan specjalnych", ktore trzeba zamawiac dzien wczesniej. I co tam znalazlem ? Oczywiscie Babi Guling, tym razem nie zapomne. Po kawie Mio Nasi Goreng i sok ze swierzego ananasa. Oj bedzie klopot z zapinaniem spodni. W miedzyczasie dowiedzielismy sie, ze wieczorem jest "party" z balijskimi tancami oraz bufetem za 6 EU od sztuki. Trzeba bedzie kupic nowe spodnie.
I rzecz najwazniejsza. Sa na swiecie miejsca i miejsca oraz ludzie i ludzie. To miejsce i ci ludzie sa absolutnie wyjatkowi. I nie mowie tu tylko o stosunku jakosci do ceny, ktory w tym przypadku jest moim skromnym zdaniem bardzo wysoki. Chodzi o ta "magie" ktora raz jest a raz jej nie ma. Tu magia wypenia cale to czarowne miejsce. Moze to sprawka duchow, ktore opiekuja sie hotelem w zamian za codzienne ofiary a moze cos zupelnie innego i tak banalnego, ze chyba o tym na codzien zapominamy. Zagonieni w wyscigu po "sukces" zgubilismy to, co tu w Anom Beach Bungalows Candidasa Bali Indonesia jeszcze jest. To ludzie tworza magie i oni tu to potrafia. Niech sobie w HolidayCheck jakies kangury wybrzydzaja, niech bedzie tysiace hoteli bardziej "wypasionych" , niech w pieciogwizdkowych "resortach" przychylaja klientom "nieba" to wlasnie tu jest magia, ktorej tam za zadne pieniadze nie znajdziesz. Anom Beach, raj to za malo.