Jesteśmy na miejscu. Wszystko jak zwykle, welcome drink (ten był jak z filmu i smakował jak z filmu), paszporty i po 5 minutach prowadzą nas do domków. Za daleko nie ma, bo hotelik niewielki, domki upakowane ciasno, no cóż ziemia tu tania nie jest. Cały hotelik składa się z 16 mniejszych lub większych domków, jedno lub dwu i czteropokojowych. Są też dwie wille z pięterkiem. Co ciekawe, to wszystkie te domy są autentycznie balijskie. Właściciel po kupnie gruntu sprowadził je z różnych stron Bali, wyposażył i jest co jest. Cudo po prostu. Wszystko jest autentyczne, nawet obrazki i zdjęcia na ścianach są prawdziwe. Do tego "zdobycze zachodu" czyli klima i wyposażenie łazienkowe. Efekt końcowy to co najmniej 5 gwiazdek. A płacimy za 2, po 30 EUR doba ze śniadaniem od pary. Opinie z TripAdvisor nie były przesadzone, ten hotel to strzał w dziesiątkę.
Dostajemy jednopokojowe domki numer 6 i 7. W środku "kings bed" i "single bed", szafa wnękowa, toaletka z lustrem, lodówka z zawartością, klima nówka sztuka cichutka jak poranny zefirek i łazienka "full option". I wszystko działa. Przed domkiem zadaszony tarasik ze stolikiem i dwoma fotelami. "Everythings go all right" , jak w piosence.
Przebieramy się z wersji "travel" na "adventure" i idziemy zwiedzać otoczenie. Po drodze ze dwadzieścia "good morning" i "smile" od ucha do ucha, standardowe zachowanie w Azji, już jesteśmy zwyczajni. Sami do siebie też japy rozdziawiamy a brat zaczyna od "kurwa jak tu pięknie". I tak mu zostanie, aż do samego końca.
Poza aleją z domkami jest jeszcze tylko basen ukryty w gąszczu, recepcja z małym lobby, restauracja z widokiem na ocean i "promenada" z leżakami nad oceanem. Tudzież, świątynia dumania, czyli zadaszone siedzisko, gdzie można się na miękkiej kanapie porelaksować albo nawet zdrzemnąć jak kto chce.
Co do gości, to okazuje się, że oprócz nas jest jeszcze parka Niemców w domku numer 8 i to by było na tyle. Zaiste, szczyt sezonu na Bali. Idziemy na obiadek bo Lemak już dawno przetrawiony. Ceny w hotelowej knajpie od 3 do 7 USD za jedno danie. Ani tanio jak na Rambuttri ani drogo. więc zamawiamy co tam kto chce i rozumie. Jedzenie okazało się ucztą dla podniebienia i bajką dla oczu. A jak było podane, z jaką gracją i starannością. I bardzo proszę i proszę bardzo, i czy smakowało i czy coś jeszcze ? I ten uśmiech nie tylko ust ale i oczu i całej twarzy, oj miło było i przyjemnie. Przez cały tydzień korzystaliśmy wyłącznie z hotelowej restauracji bo było nam tam tak dobrze, że nie chciało nam się nic innego szukać. A menu w sam raz mi na tydzień wystarczyło, co dzień jadłem co innego.
O 18 zrobiła się noc, całkiem bez ostrzeżenia, po prostu ktoś wyłączył słońce. jesteśmy tuż pod równikiem (po raz pierwszy zresztą) wiec cały zachód trwa z 15 minut. Ponieważ dziś brat ma urodziny więc wybraliśmy się na rekonesans, gdzie by tu nabyć coś do picia i zagryzania. Po 100 metrach od hotelu trafiliśmy trzy sklepy i dwie knajpy. Dobrze jest. Piwko miejscowe zwie się Bitang, zapraszam na stronę http://www.multibintang.co.id/ . Do tego chipsy o smakach miejscowych, oni mają na tym punkcie bzika kompletnego. Żrą te chipsy do każdego posiłku, do zupy mlecznej też. Smaki są Indonezyjskie, więc większość wypala język po paru chrupach. Trzeba uważać. Na szczęście na opakowaniach są narysowane papryczki. Jak jest jedna to jest "na otlo", jak dwie lub trzy to niejadalne. Trafiają się też bez papryczek i wtedy "no problem" poza tym, żę smakują jak "nasi goreng", "lemak nasi goreng" lub "barbecue goreng", w każdym razie zwykle jest to jakiś goreng.
Po przyniesieniu fantów odbyły się huczne urodziny na tarasie, a potem już lulu i spać. Mamy tydzień Chillout'u, jesteśmy na Bali, czego jeszcze można chcieć.