Chyba coś tam spałem, chyba, sam nie wiem do końca. Ale co tam, lecimy na Bali. Bali to w moim życiu taki kolejny cel, do którego dążyłem świadomie lub podświadomie. Było ich już wiele, był rejs po Nilu z porankiem w Asuanie, była Dominikana na Karaibach z merenge i baciatą , był plac Jamma el Fna w Marakeszu, była Matmata w Tunezji, gdzie ponoć mieszkał Luke Skywalker, Picasso Cofee Shop w Amsterdamie no i na zawsze numer jeden Angkor w Kambodży ("NIE MOŻNA UMRZEĆ, NIE ZOBACZYWSZY ANGKORU" - tak zafascynowany czarem tego miejsca napisał Somerset Maugham, angielski pisarz i dramaturg.). A teraz będzie Bali, już prawie ryczę ze szczęścia.
Na razie przed New Siam 2 czeka wielkie kombi zdolne pomieścić wszystkie nasze klamoty, klima po Tajsku na maksa (oni mają tylko dwie pozycje regulacji, zero i max) i jedziemy na Suvarnabhumi. Drugi raz "Bangkok nocą" tyle, że w drugą stronę. I znów te autostrady i znów te skojarzenia, a kysz zgiń maro nieczysta. Jestem na wakacjach.
Zaczynamy naszą przygodę z Air Asia. Brat napomknął był wcześniej, że jego znajomy wyraził co najmniej zdziwienie jeśli nie wątpliwość, że mamy latać jakimś tam Air Asia, co to za linia ? Na pewno stare trupy i w ogóle. Bilecik mamy wydrukowany, idziemy do Check Inn (Air Asia ma na Suvarnabhumi cały rząd stanowisk na wszystkie loty, no problem, stajesz gdzie chcesz). Ponieważ ta "egzotyczna linia" za jedyne 5 PLN daje możliwość wybrania sobie miejsc już przy zakupie biletu więc dostajemy "swoje" fotele z widokiem na morze, pozbywamy się walizek i idziemy do 7eleven na kawę. Kawa z rana lepsza niż śmietana.
Potem tylko 2 kilometry taśmociągami do Gate E2 i już spokojnie czekamy w miękkich fotelikach na samolot. Tuż przed szóstą załoga serdecznie zaprasza nas na pokład, spod sufitu "dymi" para wodna, fotele duże i wygodne, samolot pachnie i lśni nowością, i czystością. Chyba wczoraj go odebrali z fabryki. Załoga "smile i welcome on board" , ubrana w równie nowe jak samolot kostiumy a Pan pilot ma minę jakby miał skoczyć na kawę a nie lecieć ponad 4 tysiące kilometrów. Piece of cake po prostu.
6:15 samolot drgnął wypychany przez wózek, zaczynamy co do sekundy. jest dobrze. A320 odrywa się od pasa i stromo pnie się w górę. Nad Bangkokiem wstaje słońce, widok bajeczny. Mniej bajecznie wygląda smog unoszący się nad City i chmurska obecne nad miastem przez 9 miesięcy w roku.
Lecimy na południe, wzdłuż półwyspu Malajskiego. Pogoda zdecydowanie się poprawia z każdym kilometrem. Po niecałej godzince w dole Koh Samui, szmaragdowy klejnot na błękicie oceanu. O kurwa, zaniemówiłem.
Zgłodniałem. Menu w łapę i zamawiamy. Ja "Pak Nasser's Nasi Lemak" a żona "Vegeterian Noodle Bowl" bo to jedyna zupa "no spicy". Lemak był cudowny, miał trzy sosy o różnych smakach, suszone rybki, orzeszki i pyszne mięsko z równie pysznym ryżem. Żona miała uczucia mieszane. Rosołek i kluski były OK. Ale to COŚ co tam pływało mogło być wszystkim tym, co my uznajemy za niejadalne a Azjaci wprost przeciwnie. Potem kawka Nescafe "sri in łan" i oglądamy przedstawienie pod nami. A robi się coraz fajniej bo monsun już za nami i chmur coraz mniej.
Za następną godzinkę Singapur i cieśnina Malakka pełna statków. Sam Singapur jak wielka betonowa dżungla, jakoś mnie to miejsce nie kręci. Widziałem z góry, wystarczy. Samolot ostro skręca w lewo i lecimy w stronę Bali. Chmur coraz mniej. Pod nami wyłania się Jawa i jej wulkany. Widać też małe wyspy przy brzegu, otoczone rafami, bajka. Wreszcie zaczynamy schodzić, silniki prawie milkną i ucisk w uszach oznajmia, lądujemy. Jeszcze tylko bajeczny przelot nad dymiącym wulkanem i zostawiamy za sobą Jawę. Przed nami Perła w Koronie, Bali. Samo podejście w Denpasar godne ceny biletu Air Asia, siadamy "na morzu", czyli wąskim pasku pasa startowego, który z obu stron ma morze. Jestem ,"the dream come thru". Z dokładnością zegarka, siadamy co do minuty zgodnie z rozkładem oczywiście. To znaczy odwrotnie, to zegarki można regulować według lotów Air Asia. Taka tam "tania linia"
Wysiadamy, na lewo wizy za 25 USD i dalej prosto pod napis "Za przywożenie narkotyków kara śmierci". Wiedziałem, nie brałem, więc spoko "good morning", paszport, wiza, stempel, podpis i wyłazimy. Przy wyjściu już czeka uśmiechnięty kolo z tabliczką "kristofik". Z dużo się nie pomylili, to na pewno o nas chodzi. Toczymy się na parking, gdzie kolo wyciąga naszyjniki z kwiatów i robi nam "aloha" jak na Hawajach. No to zaraz fotki na pamiątkę, witamy na Bali. Zaczyna się świetnie.
Jedziemy 85 kilometrów na wschód wyspy do miejscowości Candi Dasa. Miałem w planie pożyczyć tam samochód i zwiedzać Bali indywidualnie. Ale po tym co zobaczyliśmy po drodze nie ma mowy. Nie poprowadzę w tym ruchu nawet hulajnogi. Święty Wisznu, dużo w życiu widziałem ale to było szalone. Trzy, cztery rzędy skuterów, samochody, autobusy, ciężarówki,, jak ścieżka mrówek oglądana z góry. I tylko jedna zasada ruchu, nie daj się zabić. Po dwóch godzinach jazdy z rozdziawioną japą wreszcie skręcamy w jakąś polną drogę. Parę podskoków na wertepach i jesteśmy w Balijskiej wiosce nad oceanem. Koniec podróży.