Dziś zdecydowanie święto Triady, nic nie zwiedzamy, za to jedziemy od rana do wieczora. Mniamuśnie. Ruszamy jak zwykle o świcie, żegnamy przytulny hotel pod Fezem i udajemy się do miejsca absolutnie kultowego, bo któż nie słyszał o Marrakeshu. Już sama nazwa powala a co dopiero perspektywa znalezienia się w tym magicznym mieście. Czy nasze oczekiwania zostaną spełnione, zobaczymy już dziś.
Z Fezu pniemy się szybko w górę jedziemy niezbyt wysokimi górami sporo jednak przed głównym pasmem Atlasu Wysokiego. Wszystko porosniete lasami ale co to za lasy. Same drzewa, w tym wypadku cedry, żadnych krzaków, żadnej ściółki, to nie to, zdecydowanie. Pierwszy stop nad górskim jeziorem Lac Aoua. Wygląda cudacznie, niby Maroko a krajobraz jak w Bieszczadach, a to dopiero początek niespodzianek. Żona przymierza się do roweru wodnego, swojsko się zrobiło. Gdy wsiadamy do Autokary żegna nas spore stado kóz, ale po drzewach tu nie chodzą, niestety.
Znów wyżej. Przy drodze pojawiają się ... płotki przeciw zaspom ... zaspom ze śniegu oczywiście. Roślinnośc zmienia się na całkowicie europejską. Pełno klonów, kasztanów, topól, świerków. Dojeżdżamy do Ifrane a wygląda jakbyśmy własnie wpadli do jednego z alpejskich kurortów. Architektura absolutnie w niczym nie przypomina Afryki, śladu islamskich motywów. Wszędzie spadziste dachy wyłożone ciężką dachówką, duże prostokątne okna i drzwi. Zadnych łuków. Wszystko pogrążóne w niezwykle bujnej roślinności też cąłkiem europejskiej. To na pewno nie jest Afryka. Tylko kawa jak zwykle taka sama, czyli pyszna. Ifrane położone jest wyżej niż najwyższe stacje narciarskie w Europie i od listopada do lutego śnieg zasypuje drogi, a miasto zamienia się w stację narciarską. Niesamowite, zobaczcie na zdjęciach.
Jedziemy dalej. Nastęny przystanek małpy. Teren zmienia się spowrotem na afrykański, lasy za nami. W dole pola uprawne a my mamy okazję na bliskie spotkanie z parką przydroznych małp, które zamiast ganiac za jedzeniem po drzewach znalazły lepszy sposób na zapenienie sobie nieustającego potoku żarcia, żyja na parkingu i ... tyją jak cholera.
Następny postój, pod nami zbiornik retencyjny. W Maroku jest ich ponad 100, w ten sposób dzięki zimowym opadom i dobrej retencji wody na ogół nie brakuje.
W międzyczasie Pani Pilotka zbierała zamówienia na Tarzin, który będzie podany w porze obiadowej. My oczywiście też, być w Maroku a Tarzinu nie jeść to grzech. Wreszcie dojeżdżamy do miasteczna gdzie już w knajpie na nas czekają. Tarzin robi się co najmniej trzy godziny, więc w tym przypadku punktualnośc miała znaczenie. Chyba jednak wszystko się udało, bo zaraz zaczeli podawać. Każda parka dostała swój. Allah Akbar lub jak wołała moja żona, o Matko i Córko, jakie to było dobre. I jakie gorace. Poparzyłem sobie przełyk, poplamiłem koszulkę i pożarłem palce. Nie masz to jak prawdziwe żarcie w zakurzonej przydrożnej knajpie w miasteczku zagubionym posród gór Atlasu, niech się wszystkie knajpy schowają. Jak jeść to tylko tak.
Posileni jedziemy dalej. Robi się "miedziano", to znaczy ziemia zmienia kolor na miedziany. Górki coraz mniejsze, porośnięte nie za bogato drzewkami i poprzecinane wąwozami, którymi gdzieniegdzie płyną strumienie i rzeczki. W oddali, na horyzonicie jak się wzrok wytęży można zobaczyć zarysy Atlasu Wysokiego, wysoki to on jest naprawdę. Jeszcze tylko ostatni przystanek tym razem wśród stada wielbładów i spadamy na równinę, na kórej położony jest Marrakesh. Jakby się komu wydawało, że miasto leży pod górami to jest owszem prawda, ale to pod oznacza około 50 kilometrów. Znane obrazki z miastem na tle gór robi się góra raz w roku gdy jest super przejrzyste powietrze za pomocą odpowiednich obiektywów.
Po 12 godzinach jesteśmy, wjeżdżamy od nowoczesnej strony miasta, nic ciekawego. Hotel, ciekawostka w dużym budynku, gdzie parter i pietro zajęte przez dom towarowy. My lądujemy na drugim piętrze w pokoju góra 10 metrów z widokiem na ... stację benzynową. Jak to ma być magia to ja p...