Pogoda nam sprzyjała. Najpierw Alpy, tam już pełnia zimy. Ale ja "białemu szaleństwu" mówię stanowcze nie i z lubością poprzestaję na oglądaniu tego z góry, siedzać sobie w cieplutkim latadle przy marokańskim lunchu. Potem Hiszpania i skręcamy na południe. Pod nami Gibraltar w całej okazałości. Chwila i jesteśmy "po drugiej stronie". W dole urwiska północnych brzegów Afryki i Tanger, miasto piratów. Skręcamy raz jeszcze i obieramy kurs dokładanie "ku słońcu".
Około 15 wreszcie lądujemy w Agadir - Al Massira Airport, wolno palić, więc wszyscy jarają jakby świat miał się skończyć. Jeszcze tylko przejazd do miasta i ... spotykamy wściekłą część wycieczki, która czeka na nas od 5 gdzin w autokarze. Ci to mieli niezły ubaw. Z samego rana kazali im się spakować po tygodniu spędzonym w Agadirze i wsiadać do autobusu, bo druga część zaraz przyleci. To zaraz odsunęło się o jakie pięć godzin, więc nastrój był taki sobie. Żeby go jeszcze pogorszyć, jeden z "naszych" poszedł szukać bankomatu i słuch po nim zaginął. Żona latała jak kot z pecherzem ale faceta jak nie było tak nie było. Jak wrócił to tylko rezydentka ocaliła go przed linczem. W każdym razie nie dość, że program dnia szlag trafił to jeszcze na samym początku doszło do podziału na naszych i obcych. Nie jest dobrze, ale ruszamy.