Kocham ten rytuał. Zaczyna się wieczorem, dnia poprzedniego. Dzwonię po taksówkę na rano i to jest ten magiczny moment gdy zaczynają się wakacje. Walizki spakowane (moje) lub nie (żony) i tylko jechać. No, wcześniej oczywiście trzeba było "zagospodarować" troje dzieci oraz trzy koty i psa, o mini dżungli w domu nie wspominając. Ale to też już standardowa procedura więc i tym razem dajemy radę. Ja idę spać a żona do pakowania, może się jeszcze przed północą spotkamy a może nie.
Wstajemy o świcie, kawa, ostanie spojrzenie na "pielesze domowe" oraz smutne oczy zwierzęcej części naszej rodziny (oni zawsze wiedzą co się ma wydarzyć) i wiejemy. Nam się w końcu też coś od życia należy.
Okęcie, zdjęcia przed drzwiami z napisem Odloty, odprawa, kawa i bziuuuuuuuuuuu ? A gówno, coś się było popsuło i latadła na razie nie będzie. Informacja po Polsku, czyli żadna. Za to plotek pełno, a to, że koło mu urwało, a to pilot pijany itd. itp.
Po trzech godzinach zamętu dali nam kanapki i zaraz się latadło znalazło. Plotka niosła, że na pewno tym nie dolecimy bo na super gluta go posklejali, więc towarzystwo lekko newrowe wsiadło na pokład. Co bardziej lekliwi sięgneli po lekarstwa w duuuuuzych kroplach i lecimy, raz się żyje, "raz maty rodyła". Żona jak zwykle "na myśliwego" czyli machnęła na "dzień dobry" małego Jaeger Maistra i "cała jestem w skowronkach", ja swoje w życiu zrobiłem, więc nie straszne nam żadne wiatry i chmury. Lecimy na południe, ku słońcu.