Czujemy się zaaklimatyzowani. Pokój przesiąkł już nami, my przesiąkliśmy atmosferą miejsca i jest naprawdę "cool". Leniwie sączące się życie, cisza i luz poranków, gdy wokół nie dzieje się zbyt dużo spowodowało, że i my zwolniliśmy tempo. Teraz to można by było zaczynać wakacje. W okolicy zresztą pęta się pełno białasów o średniej wieku powyżej 80'tki. Całe to towarzystwo zaległo tu na dłużej, może nawet mieszkają na stałe. U mnie oczywiście uruchamia to mantykę, jak to zrobić, żebym ja też. I do dziś na tym pracuję, są postępy i rysują się pomyślne perspektywy.
Na plaży spotkaliśmy rodaków. Oni są z ITAKI na wypoczynku, cały czas w Pattayi. Ale to nic, jak nam opowiedzieli o swojej podróży to dopiero było. Otóż zaczęli w Warszawie i hop w dwie godziny do Frankfurtu. Tu, dobrze, że Polska w Unii bo mogli sobie połazić po mieście, 7 godzin "stop over". Teraz zapakowali ich do Jambo i do ... Hong Kong'u. To też przecież Azja. Lot około 15 godzin, dobrze, ż eto był Cathay Pacific bo nawet alkohol dawali w "economy" darmo i dużo. W Hong Kong'u już bez przerwy, zmiana Jumbo i tylko 4 godzinki do Bangkoku. Tu biegiem do autokaru, następne 4 godzinki do Pattayi i ... już na wakacjach. Na samą myśl o powrocie niedobrze im się robiło. Ile to człowiek może znieść za swoje ciężko zarobione pieniądze.
Wieczorem wybraliśmy się na decydujące zakupy do "Mike Shop". Znów podróż taksówką do centrum ale tym razem idziemy tylko do sklepów zrealizować zamówienia i samemu się obkupić. To był nasz pierwszy mall w Tajlandii, więc dane nam było przeżyć szok, ile towaru może być w jednym sklepie i ile tego można upchnąć na metrze kwadratowym. Z racji przystępnych cen spędziliśmy tam cały wieczór. Żona poznała też siłę złotówki, wybrała z bankomatu ekwiwalent 300 PLN i miała potem kłopoty z wydaniem tego. Zza toreb, które targała, ledwo co biedula wystawała.
Po powrocie położyliśmy się grzecznie spać, to jest życie.