Wczoraj zawitał do nas na basen rezydent Triady. Sprzedawał wycieczki fakultatywne oraz przyjmował skargi i zażalenia. W ramach tych ostatnich okazało się, że w ramach promocji i dla zapewnienia nas, że firma kocha swoich klientów zaproponował nam bonus. I tu pało kilka propozycji. Dzięki refleksowi mojej żony udało się ustalić, że tym bonusem będzie całodniowy wypad na "Wyspę Koralowa", którą w tym wypadku będzie odległa o 7 kilometrów Koh Lan.
Rano więc bulimiczne śniadanie nieco wcześniej i zbieramy się na wyjazd. Pakujemy się do wynajętych songtaew'ów i jedziemy do portu. Po drodze mieliśmy jechać tymi ulicami, gdzie wczoraj w nocy miasto szalało. Po szaleństwach nie zostało nawet śladu a jeszcze wczoraj w nocy rozświetlone i roztańczone ulice centrum prezentowały się kompletnie zwyczajnie. Po zabawie ani śladu. Tajce mają dużą zdolność wykorzystywania tego samego miejsca w kilku celach, stąd różne funkcje, które te miejsca pełnią zależnie od pory dnia. Zaraz za "dzielnicą uciech" jest port. Przesiadamy się do "Speed Boota'a". Jest to około 10 osobowa motorówka o wysokiej zabudowie, wyposażona w dwa potężne silniki. Jak ruszyliśmy, okazało się, że nazwa nie jest przesadzona. Zgodnie z panującym w Tajlandii zwyczajem kapitan dał "cała naprzód", silniki ryknęły tak, że swoich myśli nie słyszałem i i poszliśmy. Już sama jazda tym wehikułem zasługuje na skorzystanie z tego rodzaju transportu. "Speed Boat" rycząc i chlapiąc rozwalał fale przed dziobem i parł z dużą szybkością naprzód. Co chwilę wzbijał się w górę po czym spadał w dół fali z głośnym hukiem uderzając o powierzchnię wody, chlapiąc przy tym dookoła wiadrami wody. Zanim dopłynęliśmy wszyscy byli głusi i mokrzy, fajna wycieczka.
Lądowanie na plaży oczywiście z "zakrętasem", żeby nas jeszcze raz bujnęło. Tajce zawsze lubią podkreślać jak bardzo się starają spełnić oczekiwania swoich gości, czy goście chcą czy nie, taki charakter mają. Tak, jak na plaży Jomtien było cicho i pusto tak tu widoki jak w Pobierowie. Leżak przy leżaku, człowiek przy człowieku a w wodzie gęsto od "łebków". Zamawiamy leżaki, ręczniki i już za chwilę dołączamy do leniwie relaksującego się tłumu. Wysepka duża nie jest ale ładna. Plaże dość szerokie, piasek złoty i drobny, woda lazur jak z foldera i ciepła oczywiście. No, tak powinien wyglądać urlop w Tajlandii. Że może być znacznie lepiej dowiedziałem się dopiero innym razem.
Koło 14 zaprosili nas na "lunch" z owoców morza. Jak dla nas to mogli nas nie zapraszać, bo oboje morze uwielbiamy ale "owoce" niekoniecznie. Tyle, że nic innego nie było. Dostaliśmy talerze z różnymi formami tych "owoców", niektóre próbowały nawet uciekać. Ale gdzie tam, dzielne białasy łapami, nożami, cegłami i czym kto miał łupały i patroszyły stwory znane mi do tej pory raczej z Discovery a nie z talerza. Nie było najgorzej, trochę białka z tych skorup dało się wyciągnąć a niektóre nawet były smaczne. Najważniejsze, że zaliczyliśmy kolejną "atrakcję" Tajlandii.
Potem jeszcze ze dwie godzinki relaksu, ja popływałem trochę po okolicznych rafkach a żona twardo łapała słońce, bo jakoś po tych wakacjach spędzonych w większości w autokarze wyglądać chciała. Po Egipcie to prawdę mówiąc nie było co oglądać, ale tak już zostanie, bo egipskie rafy są wspaniałe i wielkie, w Azji rzadko gdzie można takie trafić. Piękniejsze od egipskich są tylko w Australii a tam daleko, drogo i niebezpiecznie.
Lekkim popołudniem znowu zabawy "speed boate'em" i mokrzy oraz głusi lądujemy z powrotem na głównej plaży Pattayi. Taksówka do hotelu i szczere podziękowania dla rezydenta, nam się bardzo podobało. Taka wycieczka kosztuje około 600 BHT co na Tajskie warunki mało nie jest ale jak dla nas wychowanych na zdziercach znad Bałtyku to nie majątek. Jak kto zabłądzi do Pattayi co szczerze odradzam to wizyta na Koh Lan choć na chwilę przybliży to co można zobaczyć i przeżyć na Tajskich wyspach. Ale to tylko namiastka tego co można mieć na południu Tajlandii. generalnie dzień bardzo udany, zakończony kolacją w knajpce i lekkim "eveningiem" na basenie.