Żona po tym wszystkim padła jak kawka. Zaległa w Bangkok Palace i powiedziała, że nigdzie nie idzie. Tym bardziej, że z samego rana jedziemy do Kambodży, co Triada to Triada. Całe szczęście, że nie pojechaliśmy z jakimś amerykańskim biurem, ci to potrafią kraj zmieniać codziennie. Ja oczywiście jako były harcerz (byłem tam chyba z tydzień, zanim mnie wyrzucili) nie odpuściłem. Wylazłem na miasto i poszedłem w kierunku centralnej części Pratunam. Z racji zainteresowań zawodowych polazłem do centrum komputerowo-elektronicznego. Jak wszystko w tym miejscu jest oczywiście wielkie i pełne ludzi o towarach to nawet nie chcę wspominać. Więc zadziałał prosty mechanizm i po obejrzeniu kilku stoisk dałem nogę, za dużo tego było po prostu. W dodatku cenniki chyba mieli z Warszawy bo czego nie oglądałem to jego cena w zasadzie niczym się nie różniła od tych w Polsce. Czasy importu taniej elektroniki z Bangkoku dawno się już skończyły. Potem wlazłem do Fashion Mall (1500 stallsów) ale to w zasadzie sklep dla kobiet więc jak szybko wpadłem tak wypadłem na zewnątrz. Jeszcze tylko Burger King dla żony, co ona nazywa "ludzkim jedzeniem" a ja wole żywą żabę zjeść niż to gówno, i wracam. Ciemno się zrobiło, bazar zamknęli ale za to otworzyli nowy pod Baiyoke Sky Hotel. Tam udało mi się nabyć zamówione przez małżonkę "łupy" i mogłem dzień zakończyć. Po powrocie zastałem drugą połowę w kiepskim stanie psychicznym. Otóż małżonka zakomunikowała, że ma zwidy. Wydaje jej się, że po piętrach okolicznych wieżowców jeżdżą samochody. Kiepska sprawa. Ale wiedziony ciekawością sam zacząłem się przyglądać i okazało się, że też to widzę. Psychiatria nie zna przypadków halucynacji zbiorowych więc użyłem kamery Sony jako lornety i okazało się, że to nie były halucynacje. W Bangkoku parkingi nie kończą się na czterech czy pięciu piętrach ale nierzadko dużo, dużo wyżej. Pocieszona małżonka zeżarła (aż się trzęsła z radości) burgery i poszliśy spać.