Po szaleństwach dnia poprzedniego zwlekamy się na śniadanie. Nie mamy ochoty na żadne zwiedzanie, generalnie chcielibyśmy po prostu choć chwilę odpocząć. Ale to Triada i wypoczynku nie będzie pewnie już nigdy. Po doświadczeniach "głodowych" z wczoraj pakujemy się na maksa, na szczęście bufet jest obfity i urozmaicony. To zresztą jedyny plus naszego hotelu, bo jest to stara rozlatująca się buda. Na szczęście nawet nie pamiętam jak to się nazywało, tak było ładnie. Ale ponieważ przyjechaliśmy o 2 rano a wyjeżdżamy o 9 to nie ma to znaczenia.
Ruiny dawnej stolicy Tajlandii smakują jak wieprzowina słodko-kwaśna. Ruiny są i to pokaźne, ale jak sama nazwa wskazuje są to tylko ruiny (Birmańczycy sprawili się dzielnie i naprawdę zniszczyli to miasto) więc po 5 minutach nie ma co oglądać. Tym niemniej jedziemy jeszcze obejrzeć drugie stanowisko, gdzie ruin jest więcej ale nowej jakości to nie tworzy. Na tym zwiedzanie na dziś się kończy i wracamy do Bangkoku. Moim zdaniem cały ten epizod zwany Ayutthaya nie był potrzebny. Podobnie jak w przypadku pozostałości po II wojnie można sobie to darować. Ayutthaya nie jest ciekawa i moim zdaniem szkoda na nią czasu, no chyba żeby skorzystać z rejsu statkiem po Chao Praya na trasie Bangkok - Ayutthaya, co może być ciekawe.
Tak więc wracamy do Bangkoku.