Wczoraj o 14:00 ruszyla na nas sekta Moon Soon. Od strony Malaja Penisula zawylo i zagrzmialo. Obsluga wypadla z recepcji jak ekipa strazacka i poazbierala nam parasole, co i tak nie mialo znaczenia, bo niebo zabarwilo sie na czarno i nadszedl Moon Soon. Ten nikczemny, niczym nie usprawiedliwiony atak, pozbawil nas planowanego spektaklu "magic sunset", za bilety niestety nie zwracali.
Poszlismy wiec do wioski na nocny spacerek. Tu sie nalezy dygresja. Tajce na skutek przyspieszonej ewolucji utracili zdolnosc chodzenia. Maja pare na gora 50 metrow, jak jest wiecej to wsiadaja na skuterek i po bolu. Jak w jakim USA jak czlowiek pojdzie na spacer to zaraz awantura, wszyscy sie gapia jak na bande kterynow. Co drugi sie zatrzymuje i pyta czy podwiezc. Masakra, trzeba lazic plaza bo tam jeszcze nie jezdza ale moim zdaniem to tylko kwestia czasu. Po drodze brat liberal wynalazl Sibaja Samui Resort i taksujac go po wygladzie oznajmil, ze moze by trzeba go kupic, bo fajnie wyglada. Tak sie do tego zapalil, ze nie dosc, ze tam wlazl i odciagnal barczystego Angola od treningu Muai Thai to jeszcze sie bezczelnie pytal, ile to kosztuje, jakby kurwa mial ze siedem zer na koncie. I sie dowiedzial, ze za 4 mln EU moze dostac klucze natychmiast. Tylko czekalem az wyjmie tego swojego iphona (zwanego przez nas patafonem, kupionego na Khao San Road za 100 USD) i machnie Britolowi przelewem "on-line", wezmie klucze i powie zeby nam rzeczy z hotelu przywiozl. Tak sie czlowiekowi lasuje we lbie jak se Patka kupi. Machal zreszta lewa lapa Angolowi przed oczami, coby wrazenie zrobic. Na szczescie po wylewnym "shake hand" poszlismy dalej, czyli do wioskowego sklepu. Tam nabylismy .... Changa i towarzystwo oznajmilo, ze koniec spaceru i wracamy do domu. Ledwo udalo mi sie wpasc do jakiejs rudery udajacej warzywniak by nabyc cos dla siebie. Trzeba przyznac, ze ichnie ananasy sa naprawde wyborne. I ucze sie to scierwo obierac po tajsku, powoli nabieram wprawy choc pol kuchni zachlapalem.
Moon Soon trzyma do dzis. Mamy pogode jak z Bollywood, czasem swieci slonce (teraz wlasnie nawala jak supernowa) a czasem pada deszcz. I tak na zmiane lub jedno i drugie razem. Nie zrazeni "foczymy" w oceanie. Brat uruchomil jaccuzzi w basenie wiec bratowa skomentowala, ze nie bedzie jej juz potrzebny i poszla sie blizej z nim zapoznac. Sadzac po mocy babelkow, bedzie kobieta zadowolona. W zwiazku z atakiem doszlo tez do innego powaznego zagrozenia. Kokosy leca z palm jak ulegalki a wieksze maja ze 2 kilo wagi wiec jak takie cos p... w leb to po balu. Jak pozyczymy skutery to dadza nam kaski i chyba bedziemy w nich chodzic, na razie smigamy jak slalomisci omijajac pnie jak slupki.
Zapomnialem Wam tez napisac, ze nie wiem jak to sie stalo ale gdzie cholera nie polecimy tam mnie juz znaja. Na kazdym lotnisku wita nas jakis kolo machajac tabliczka z moim nazwiskiem, imieniem albo czyms innym co jedno albo oba przypomina. Potem wyrywa nam bagaze i taszczy do limuzyny. Najlepszy byl w Chiang Mai z tym zabytkowym mercedesem, szpan byl total. Na Bali tak sie przejeli, ze obwiesili cale lotnisko naszymi flagami, a potem nam dali na szyje sznury kwiatow jak na jakis Hawajach. Ma sie ta pozycje.
Od wczoraj w moim telefonie Nokia E52, ktory dzieki uprzejmosci UMiA mam zaszczyt uzytkowac graja serial LOST. Znaczy, Aga i Jerzy Wartalowicz peregrynuja z Bolanda Republic ku Am Samui Resort Koh Samui Suratthani Thailand. Ta urocza "podroz poslubna" rozpoczela sie od wiesci z Kijowa, co biorac pod uwage ubiegloroczne przygody moich dzieci, juz napawalo groza. No i wykrakalem. Nastepny SMS przyszedl co prawda z Bangkoku (ufff, dojechali) ale za to tresc byla krew w zylach mrozaca. "Podaj mi adres hotelu bo nie mam walizki i maja doslac jak sie znajdzie - Aga". I na tym kontakt z Aga sie urwal. Po trzech godzinach odezwal sie sam Jerzy Wartalowicz "Podaj mi adres jeszcze raz bo Aga zgubila telefon". Strach sie bac co bedzie dalej. Moja wiara w pomyslne spotkanie z nowozencami mocno sie zachwiala. W tym tempie to do jutra nie bedzie po nich ani sladu.
Na koniec kilka slow o Sloniu. Jak wiadomo Slon jest swietym zwierzeciem Tajow. Kiedys byl nawet umieszczony w centralmym miejscu flagi Syjamu. Temu swietemu zwierzeciu nalezy oddawac czesc. Moja zona i brat tak sie przejeli, ze robia to z 5 razy dziennie jak jakie pieprzone muzulmany. Nawet podobnie kiwaja glowami, zwlaszcza pod koniec modlitwy. A jak nazywa sie po tajsku slon ? CHANG po prostu.
Teraz ide "rent a bike" i zaczynamy "driving shool" po hotelu. Labirynt palm nam juz ustawili i dobrze, ze bedziemy mieli kaski, to
nam kokosy nie straszne. Jak przezyjemy to jutro napisze.
Niech moc Changa bedzie z wami.