Po dniu słodkiego lenistwa naszła nas nie pohamowana ochota, a właściwie to mnie naszła, bo reszta to by sobie pewnie gniła dalej i tylko latała pod śmietnik a to na masaż a to na zakupy. Ale nie po to lecieliśmy na drugą półkulę, żeby nic nie zobaczyć. Więc wygoniłem towarzystwo z hotelu i dalej jazda zwiedzać wyspę. Wieczorem przy pomocy recepcjonistki zwanej "szczerzują", bo tak się szczerzyła do mojego brata, że chłop nie wiedział gdzie uciekać, zamówiliśmy limuzynę z szoferem i tour guidem. Za sześć godzin tego luksusu wyszło nam 50 USD za cztery osoby. Przy okazji zapoznaliśmy się z Batmanem, który mieszkał w recepcji i po zmroku umilał wszystkim życie latając w kółko nad głowami. Miłe stworzonko, nie powiem.
Rano, no chyba około dziesiątej podjechała wynajęta limuzyna z kierowcą i przewodnikiem. Przewodnik w stroju bardzo oficjalnym to znaczy w sarongu, hawajskiej koszulce i czymś balijskim na głowie, bo czapka to to na pewno nie jest, raczej coś w rodzaju opaski. Może być przydatne, jakby co można sobie to spuścić na oczy by nic nie widzieć lub na uszy by nic nie słyszeć albo jedno i drugie. Pewnie zresztą służy do czego innego, bez znaczenia. Jak ruszyliśmy, po raz drugi przekonałem się, że moje wcześniejsze pomysły o prowadzeniu jakiegokolwiek pojazdu po drogach Bali były równie mądre jak skakanie z wieży do pustego basenu. Nie przeżyłbym nawet kilometra. Na szczęście Pan kierowca widać był zżyty z nieznanymi nikomu zasadami ruchu po drogach Bali bo płynął w tym strumieniu różnorakich pojazdów z niebywałą nonszalancją i angielską rzekłbym flegmą. Spokojnie wyprzedzał skutery delikatnie muskając lusterkiem zadki co bardziej urodziwych Balijek i umykał o centymetry przed jadącymi z naprzeciwka cysternami. Po pięciu minutach przestałem na to patrzeć i od razu zrobiło mi się lepiej.
I tak dotarliśmy do Klungung. Ruch się jeszcze (jeśli to w ogóle możliwe) nasilił i wtedy zatrzymaliśmy się na małym parkingu. Na przeciw stał cel naszej wycieczki, okazały Pałac. Tylko jak tam się dostać, trzeba przejść przez ulicę. Mission impossible. A jednak ... nasz kochany Balijczyk wlazł wprost pod koła pędzących pojazdów, zamachał rękami i ... wszystko stanęło. Teraz z gracją, której sam Aramis by się nie powstydził wskazał nam drogę na drugą stronę. Przeszliśmy, ona za nami i wszystko ruszyło natychmiast dalej.
Na Bali jest jakaś moda robienia pałaco , ogrodo, basenów. O co chodzi nie wiem ale wygląda bajecznie. Ten był pierwszy, jakie mieliśmy okazję zwiedzać więc spodobał się tym bardziej. Przy okazji moja żona jak zwykle wyciągnęła polską flagę i objęliśmy Pałac w posiadanie. Jak pies szczający na krzaki. Przewodnik dziwnie się na nas patrzył i w końcu wypalił, że trzymamy flagę do góry nogami. A my na to, że to Jego flaga jest do góry nogami. Jaja były, trzeba było trzy razy przysięgać na Wisznu, Brahme i Sziwę, że sobie z niego nie dworujemy, i że naprawdę Polska i Indonezyjska flaga są takie same tyle, że odwrotnie. Jak już uwierzył to śmiechom i fotkom nie było końca, taka mała rzecz a ile radochy.
Jedziemy dalej. Do Ubud, stolicy "ducha" Bali, gdzie zobaczymy Pałac Królewski, Wielką Świątynię i co się jeszcze da. Potem się okazało, że gówno z tego wyszło, ale po kolei.
Najpierw egipskim zwyczajem z nienacka wypakowali nas w sklepie z obrazami, niby, że po drodze było. Nauczeni doświadczeniem z krajów wielu znieśliśmy to z godnością, cmokaliśmy, ochaliśmy i nic nie kupiliśmy. Podróże kształcą a my mamy solidną arabską szkołę, nikt nas nie zaskoczy, o nie.
Teraz tuż przed Ubud wpadliśmy do "Monkey Forest". I to był strzał w 11-tkę. Przynajmniej dla naszych lasek. Tak dziecinnie zachowujących się dorosłych w końcu kobiet dawno nie widziałem. Jak już w pięć sekund małpy powyrywały im wcześniej zakupione banany zaczęły szukać co by tu jeszcze "dać tej ślicznej małpuni". Na początek poszły Tik Taki. Małpa otworzyła wieczko jakby robiła to codzień, może zresztą tak było. Tik Taki połknęła a pudełko won i już. Idziemy dalej, pojawia się duży samiec, ten dostał mambę. Całą mordę sobie zakleił i nie wyglądał na zadowolonego. Zresztą robiąc zdjęcia wlazłem mu na ogon co mu się już całkiem nie spodobało. Zostawiliśmy go glamiącego mambę na leżąco.
Co dalej ? Bratowa szuka w torebce łakoci a małpy razem z nią. I tak poszło Septolete i coś tam podobnego, już nie pamiętam co. Inna małpa spokojnie otworzyła torbę jakiejś hiszpance , wyjęła banana i chodu. Nie trwało to nawet sekundy. Ledwo udało nam się żony stamtąd wyprowadzić, bo chyba by zostały z tymi małpami na drzewach.
Jedziemy do Ubud. Parkujemy między Pałacem i Bazarem. I gdzie idziemy ? Głupie pytanie. Ani pałacu ani świątyni nie widziałem i pewnie nie zobaczę. Za to zwiedziłem 78 bazar w moim wakacyjnym życiu. Tanio nie było więc łupów mało. Ale bratowa była twardsza i parę Rolexów kupiła. Czas nam się powoli kończył, więc pojechaliśmy do domu.
Fajnie było, tylko pałacu trochę żal. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w znanym kurorcie Padang Bay. Szmaragdowe morze i złota plaża, to wersja z przewodnika. Na żywo tow śmierdzącej zatoce zacumowano setki łodzi więc pływać nie ma gdzie. A plaża służy miejscowym i turystom za wysypisko. Szkoda gadać, lepiej unikać jak ognia piekielnego Wykreślcie Padang Bay z waszych tras na zawsze.
Wieczorkiem po kolacji wypad po Bitanga i czipsy, wieczór na tarasie i spać. Piękny był dzień, oj piękny.