Wyspaliśmy się nareszcie, najedliśmy na arabskim śniadanku i planujemy udać się na plażę, bo po co tu w końcu przyjechaliśmy. Pogoda jak na zamówienie, prawie 30 stopni i błękitne niebo. A plaża podobno jest jednym z plażowych cudów świata więc tym bardziej iść trzeba. Do tego pokusa zanurzenia się po raz pierwszy w życiu w oceanie. Pora iść.
W Agadirze tylko bardzo nieliczne i bardzo drogie hotele mają wyjście prosto na plażę, nie było nas na to stać. Również druga linia była za droga, wylądowaliśmy w trzeciej więc mamy około 500 metrów do plaży. I tak nie jest źle bo mogliśmy wylądować gdzieś w mieście skąd droga nad wodę to cała wyprawa.
Zabieramy więc "sprzęt plażowy" i przez ogród wychodzimy na ulicę. W koło żywego ducha, żadnego tłumu turystów i wrzeszczących dzieciaków. Od czasu do czasu można spotkać pojedynczych Marokańczyków lub "grupy" złożone z dwóch sztuk pogrążone w konwersacji z nieodłącznym papierosem w ustach. Leziemy w dół, ja podziwiam zieleń a żona szuka oznak "życia". Termin ten oznacza przede wszystkim wszelkiego rodzaju bazary ale także zgrupowania sklepów oraz pojedyncze lub mnogie "stoiska" handlowe z wszelkiego rodzaju badziewiem dla turystów. Na moje szczęście, bo portfel mocno mam odchudzony po objeździe, nic takiego na widnokręgu nie widać.
Schodzimy na poziom promenady i tu niestety pojawiają się pierwsze skupiska sklepików oferujących tandetę turystyczną, co jednak nie powstrzymuje mojej żony przed próbami "eksploracji" tychże. Na szczęście tandeta jest wyjątkowo tandetna a poza tym chęć obejrzenia plaży i oceanu tym razem przeważa i możemy po chwili iść dalej.
Przed nami drogowskaz "Palm Beach". Coś nie tak ? Przecież to nie jest chyba Miami, co prawda Floryda jest dokładnie po drugiej stronie "kałuży" ale to jednak parę tysięcy kilometrów. Włazimy wreszcie na piasek i idziemy, idziemy i idziemy. Do wody grubo ponad sto metrów. Beach jest zajebisty ale palm nie ma wcale. Jak zwykle u Arabów, treść nie do końca odpowiada formie.
Plaża w Agadirze zasługuje na swoją reputację, jest ogromna. Rozciąga się niebywale szerokim półksiężycem wzdłuż całej zatoki, nad którą położone jest miasto. Z racji swojej wielkości pozwala każdemu znaleźć kawałek miejsca gdzie sąsiad nie zagląda żonie w dekolt. Rozkosz beztroskiego wypoczynku trwa z pięć minut i już schodzą tutejsi "plażokrążcy" oferujący a to perskie (w tym latające) dywany, garnki, figurki, Rolexy i całe badziewie tego świata, jakie tylko da się zmieścić w ich przepastnych torbach. Żonka jest rozanielona, na początek nabywa matę plażową, której tak bardzo (w jej wersji) nam właśnie brakowało. Ja za bardzo tego braku nie odczuwałem, a na pewno nie tak jak braku kasy w portfelu po zakończeniu tej "bardzo okazyjnej" transakcji.
O ile plaża jest fantastyczna o tyle ocean poza tym że jest ogromy to jest też ciemny jak Bałtyk i ledwo ciepły. I tak mamy fart, w październiku jest najcieplejszy, całe dwadzieścia trzy stopnie. W lipcu jest tylko dwadzieścia. Jak ktoś marzy o błękitnej wodzie i rafach koralowych to nie ten adres. Tym niemniej dla nas była to olbrzymia przyjemność "zaliczyć" Atlantyk, "regresowaliśmy" się w wodzie jak uczniaki i tak nam ten dzień upłynął na kąpiółkach i zakupach na przemian.