Jakby wrażeń na jeden dzień było mało to została nam jeszcze na dziś obecna stolica kraju Rabat. Na szczęście daleko nie było. Na miejscu zaczeliśmy od pałacu Króla, ten był pierwszy z wielu jakie mieliśmy zobaczyć. Zobaczyć to szumnie powiedziane, w maroku nie ma bata, żeby wejśc do królewskiego pałacu. Więc przywożą głupich turystów pod bramę główną gdzie można klamkępocałowac i tyle tego było. Ale za to bram to się w Maroku człowik naogląda. Manię jakąs mają od wieków i gdzie by się człowiek nie ruszył to musi przez jakąs bramę przechodzić, kraj bram po prostu. Więc ucałowaliśmy bramę do Pałacu i pojechaliśmy dalej.
Ogród botaniczny, następny stop. Ni to ogród ni to ruiny pałacu, i to i to po trochu. Na wierzach i murach pełno ... bocianich gniazd. A w nich bociany nieloty, przekarmione i zadomowieone na stałe. Nigdzie stąd nie odlatują ale widok miły i swojski. Podobnie jak u nas Marokańczycy otaczają te ptaki ogromnym szacynkiem, bo u nich też przynoszą dzieci i wszelkie dobra. Miło było posłuchac i jeszcze fajniej popatrzeć, miejsce piękne i polecenia godne.
No i jeszcze Kasba, czyli twierdza. Generalnie rzecz biorąc zwiedzanie Maroka polega na nieustannym przechodzneiu przez Baby czyli bramy do Kasb czyli twierdz. Zaczęło się w Rabacie, skończyło w Agadirze. W sumie miałem wrażenie, ze cąłe Maroko składa się wyłacznie z Bab i Kasb, ale może to tylko wrażenie.Kasba była niczego sobie, widok na port też, warto tam zajżeć, najlepiej samemu połazic po uliczkach, są klimatyczne. Po drodze miałem okazję zajrzeć przez uchylone na chwilę drzwi na jedno z przy domowych podwórek. O Allahu, za obskurnym murem był iscie rajski ogród i bajkowa willa. Tak tu jest, za obskurnymi murami kryją się prawdziwe skarby.
Na kóncu hotel, w tym kolacja dla jaroszy bo mięsa chyba zabrakło i padamy jak kawki do łózek. Triada po prostu.