Śniadanie ja śniadanie w Tunezji. Przez 15 lat nic się nie zmieniło, zestaw obwiązuje ten sam. W moim wieku ludzie podobno zaczynają doceniać fakty, które są niezmienne ale ten raczej do nich się nie zalicza. Nie żebym był wybredny, czy, żeby mi nie smakowało, nic z tych rzeczy. Samo w sobie, tunezyjskie śniadanie nie jest złe, ale 15 lat kubek w kubek to samo ? Więc do rzeczy. Tunezyjskie hotelowe śniadanie składa się z dużej ilości pieczywa, gdzie króluje francuska bagietka, serów (biały i żółty z kozy chyba, bo taki ma smak) oraz mortadeli o smaku cokolwiek specyficznym, no, jedzie starym capem po prostu. Do tego obowiązkowo gorące parówki i jajka na twardo. Kucharz jeszcze smaży jajecznicę lub omlet i to by było na tyle. Z warzyw obowiązkowo są pomidory, może oliwki i ogórki, czasem coś jeszcze. Do picia niepitna kawa i ledwo pitna herbata oraz "soki", czyli napój z proszku o smaku owocowym (Tang, który można kupić w każdym sklepie). Na deserek "ciasteczko" , zwykle mało jadalne i bardzo skromne jeśli chodzi o dodatki. Jak się o tym czyta, to może się wydawać, że nie jest źle, ale "walory smakowe" i konsekwentna monotonia tego posiłku robią swoje. Po 15 latach idę na śniadanie bez entuzjazmu niestety.
Dziś postanowiliśmy (to znaczy ja postanowiłem) poświęcić pół dnia na spacer do centrum Hammamet. Pogoda zgodnie z prognozą popsuła się zdecydowanie, niebo pełne niskich czarnych chmur więc opalania nie będzie. Mamy do przejścia jakie 3.5 kilometra plaża, ale żona twierdzi, że znowu zaczynam "obóz przetrwania". Widocznie już tak zdziadzieliśmy, że nawet parę kilometrów spaceru urasta do rangi survivalu. Plaże Tunezji zimą do cudnych nie należą, nikt nie wybiera brudów naniesionych przez morze i wszystko jest w remoncie. Tym niemniej miło jest po nich po prostu sobie połazić nie licząc na Bóg wie co. Jakoś się do centrum doczłapaliśmy. Żona poszła buszować po stanowiskach handlowych a ja pod sypiałem na ławce. Nie sam jeden, więcej nas takich było, oprócz mnie sami tutejsi. Jak już żonie było dość, to poszliśmy razem coś zjeść. Jak zwykle były to "chappati" z ulicznego baru. Potrawa ta ma jak to w północnej afryce bywa, wiele różnych odmian. Częścią wspólną jest placek i nadzienie. Bo zawsze jest jakiś placek i jakieś nadzienie. Natomiast ciast jest kilka, więc nie ma się co dziwić jeśli w Sousse dostaniemy coś w rodzaju grubej pizzy z nadzieniem na wierzchu a w Hammamet ciasto będzie cienkie z nadzieniem w środku. Do chappati wrzuca się co jest, więc najczęściej jest to jajko i tuńczyk, najtańsze w Tunezji dodatki. Te same farsze znajdziemy zresztą w klasycznym Tunezyjskim briku. Wszystko oczywiście potraktowane harrisą w stopniu uniemożliwiającym jakąkolwiek próbę konsumpcji. Dlatego zalecam, żeby zawczasu poprosić sprzedawcę o podanie potrawy bez harrisy lub też z "very little harrisa". W tym drugim przypadku można to jakoś zjeść. Wsuneliśmy po placku, były pyszne jak zwykle. Posileni udaliśmy się do "Magasin General" czyli ichniejszej "Żabki". Tyle, że w Tunezji to robi za supermarket. Kraj mały więc i supermarket szyty na miarę a większych właściwie nie ma. Można tam znaleźć trochę egzotycznych towarów, przyprawy, owoce i napoje. Zakupiliśmy trochę daktyli, soków i innych frykasów. Ponieważ żona stanowczo odmówiła powrotu plażą, wsiedliśmy do taksówki i za 5 DT dojechaliśmy do Fourati.
Kolacja znowu smaczna i bogata, szczególnie fajne są prawdziwe francuskie frytki, nie to badziewie z fast food. Te są wielkie i mięsiste. Pan kucharz z Fourati gotuje bardzo klasycznie i tak by goście byli syci. Sosy są zawiesiste, mięsiwa tłuste i smakowite, sałatki świeże i różnorodne. Na deser, jak jeszcze ktoś ma ochotę są arabskie ciasteczka (w tym to oni są mistrzami) i mandarynki lub pomarańcze prosto z drzewa. Nasz wiekowy kelner obsługuje nas jak byśmy byli głównymi bohaterami filmu Casablanka, bardzo nam się tu podoba. Kolacje w Fourati są naprawdę godne polecenia.