Jedziemy. To już kolejny raz, wyjeżdżamy z lotniska w Monastirze i kierujemy się na północ. Przez Sousse mamy do Hammamet prawie 200 kilometrów. Na szczęście pojedziemy czymś co tam się nazywa Autostrada. Marna bo marna, ale jedzie się szybko. Za każdym razem gdy zagłębiamy się w Tunezję robi nam się ciepło na sercu. Może dlatego, że to już tyle razy, że znamy ten kraj, znamy uprzejmych "Tunezów", nie przeszkadza nam wszechobecny burdel i hałdy śmieci. To strasznie fajne uczucie, gdy jadę znaną mi drogą, patrzę co się od ostatniego roku zmieniło, a że niewiele to tym lepiej. Może to perspektywa odpoczynku, kilku dni wyrwanych z naszego kieratu zobowiązań, pewnie wszystko razem. Ale jedno jest pewne, pokochaliśmy Tunezję za pierwszym razem i dalej tam wracamy i wracać będziemy. Bo tam jest po prostu fajnie i już. Podróż zleciała szybko na gapieniu się w krajobraz migający za oknami busa i już jesteśmy w Hammamet. Zdążyliśmy dokładnie o zachodzie słońca, do hotelu wchodzimy już po zmroku. Cisza jak makiem zasiał. Nikogo nie ma w domu. Ktoś się w końcu pojawia, dostajemy klucze i z grzechotem walizek jedziemy szukać naszego pokoju. Przyjechało nas całe 5 osób jest fajnie. Po wędrówce przez labirynt ogrodów znaleźliśmy wreszcie nasz pokoik na parterze. Jest tak jak trzeba. Wygodnie i czysto. Do tego "klimatyczne" meble i dekoracje, czyli tak jak miało być. Otwieramy drzwi na taras, cudnie. Mamy stolik z dwoma krzesłami pod dachem a przed nami stary zielony ogród. A jeszcze rano byliśmy w samym środku białej zadymy. Ledwo się wypakowaliśmy, zrobiło się późno i trzeba iść coś wreszcie zjeść. Za pomocą złapanego po drodze "języka" znajdujemy budynek, e którym mieści się restauracja. Jeszcze tylko kluczenie po schodach, korytarzach i alkowach budynku przypominającego jakiś arabski pałac (jak się okazało tak właśnie było) trafiliśmy na kolację. Najpierw były zapachy a za nimi typowa hotelowa restauracja. Dostaliśmy swój stolik (na cały pobyt), miłego kelnera, który pracował tu chyba jeszcze za króla i ruszyliśmy na polowanie. Łupy okazały się nie tylko obfite ale i smaczne. W dodatku po raz pierwszy w islamskim kraju podali ... wieprzowinę. Żeberka z oliwkami, do tego frytki i pyszne pomidorki, zdecydowanie Fourati Hammamet złapał pierwsze plusy. Najedzeniu wróciliśmy do pokoju. Krzątamy się, jak to zwykle gdy nagle ... słyszymy płaczliwe miałczenie Rudego. Rudy to nasz kot, całkiem rudy oczywiście. Ma on tą niemiła cechę, że potrafi miałczeć żałośnie całymi godzinami z niewiadomego powodu. I takie właśnie jęki dobiegały z tarasu. Otworzyłem drzwi i ... do pokoju wparadował Rudy z dumnie uniesioną w górę kitą. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się znaleźliśmy drobne różnice w wyglądzie. Ale za brata bliźniaka mógłby robić skubany. Skarmiliśmy go resztkami podróżnej pizzy i sobie poszedł. A my jeszcze telewizja po arabsku (jak nic nie rozumiem to nawet lubię tv oglądać) i spać.