Rano bulimia czyli śniadanie, potem basen i wybrałem się na rekonesans okolic hotelu. Generalnie sprowadza się to do promenady nad morzem i prostopadłych ulic, gdzie można coś kupić, zjeść, zabalować i pomieszkać. Do tego wszelka działalność "lokalesów" bo w końcu to też zwykłe duże miasto i nie jest prawdą, że utrzymuje się wyłącznie z turystyki. Jomtien jest bardzo rozciągnięta i nie ma żadnego większego centrum, ot co kilkaset metrów powtarzają się skupiska barów, sklepów i "food stallsów".
Tak nam się zeszło na basenowaniu, plażowaniu i penetracji okolic aż do zmierzchu. Nadszedł czas na spróbowanie tego, co przyciąga do Pattayi miliony turystów z całego świata. W tym celu należy udać się do centrum miasta. Komunikacji miejskiej tu nie ma, wszystkie potrzeby zaspokajają taksówki. Głównie są to zadaszone pickupy zwane potocznie "songtaew". Macha się łapą na takiego i jedzie z innymi po wytyczonej trasie. W naszym przypadku było to proste bo trasa łączy południową Jomtien z centrum miasta. Wysiadanie u celu polega na naciśnięciu dzwonka, który znajduje się na środku budy pod dachem, kierowca zatrzymuje brykę, wysiadamy, płacimy po 25BHT od łba i jesteśmy w piekle. Jednokierunkową szeroką ulicą suną cztery kolumny Songtaewów z amatorami nocnych uciech Pattayi. Po obu stronach alei sklepy, sklepy i sklepy. I tak aż do plaży. Penetrujemy oczywiście wszystko co się rusza, po prawie dwóch tygodniach moja żona wreszcie może oddać się swojemu ukochanemu zajęciu, czyli buszowaniu po sklepach. Kobieta może to robić w trybie 7/24 i nie potrzebuje nawet przerw. Ewentualnie od czasu do czasu, ale nie za często coś popije i przekąsi, i z powrotem między półki. Buszując w ten sposób doszliśmy do wlotu czegoś co się nazywa "Walking Street" .
Walking Street jest głównym nocnym deptakiem miasta, to jest to "jądro ciemności" przyciągające jak magnes spragnionych uciech z całego świata. Generalnie zasada jest prosta. Po bokach są knajpy i kabarety. Knajpy często mają siedziska umieszczone tak, aby goście patrzyli prosto na ulicę, gdzie "walkują" turyści, kurwy, żebracy, szaleńcy i co się tylko może przytrafić. Jedni patrzą na drugich jak debile, przynajmniej ja tak to odebrałem. Na zmianę z knajpami są kabarety, przed którymi kuso ubrane Tajki zapraszają na Go-Go i innego rodzaju "Cipka Szoł". Przed knajpami też stoją podobnie wyekwipowane szpalery młodzieży płci żeńskiej zapraszające na drinki. Z każdej knajpy leci muza z natężeniem przypominającym start Jumbo Jeta, na żywo lub z płyty, lub z czegokolwiek. Co jakiś czas trafia się knajpa z Muai Thai gdzie dwaj panowie udają na ringu, że toczą walkę. Tak generalnie, to wszyscy udają. A zwłaszcza machające pośladkami Tajki przed kabaretami. Moim zdaniem trzeba się zdrowo naprać, żeby nabrać na TO ochoty lub być pryszczatym licealistą, który ma conocne polucje z nadmiaru aktywności prostaty. Mnie z racji wieku na szczęście to już nie rusza, więc po 20 minutach miałem naprawdę serdecznie dość. Jedyne, co było godne uwagi to żywa replika Marilyn Monroe ale to był oczywiście facet, jak to w Pattayi. Zdecydowanie najpiękniejsze laski to w 90% transwestyci, życzę miłej zabawy.
Po opuszczeniu "mekki" pozostał mi tylko koszmarny ból głowy, który trzeba było zniszczyć chemicznie "goździkową" Etopiryną. Poszliśmy dalej mijając wejście do następnej uliczki, tym razem dla "Cowboys". Tu nawet nie wszedłem, wybaczcie ale są granice poświęceń, nawet w turystyce. "Zrobiliśmy" jeszcze kilka sklepów i wracamy. W songtaew jechał z nami stary i tłusty Niemiec ściskający namiętnie nastoletniego chłopca. Starałem się nie patrzeć w tą stronę, coby nie zwymiotować. Jakoś się udało.