Jak Triada, to co dzień z rana walizki i jedziemy co najmniej 500 kilometrów. Przed wyjazdem zdążyłem tylko jeszcze pobiegać trochę po Siem Reap i zrobić kilka fotek. Miasteczko wyglądało na fajne miejsce do spędzenia paru dni ale miałem tylko ze dwie godziny. Na szczęście udało się to w 2010 roku nadrobić, o czym możecie poczytać przy okazji, jeśli będziecie mieli ochotę. Pozostały mi więc zdjęcia i pragnienie powrotu, co u mnie jest znakiem tego, że warto było tu przyjechać. Pokonanie "piekielnej drogi" w drugą stronę odbyło się w ten sam sposób ale już bez ekscytacji "pierwszego razu".
Witamy w Tajlandii, przeskok z trzeciego do pierwszego świata, równe szerokie drogi, nowoczesny autobus, tajskie żarcie, jednym słowem malina. Jedziemy do Pattayi, potrwa to długo, oj długo ale przy okazji zobaczymy kawał kraju. Z całej podróży zapamiętałem przede wszystkim olbrzymie tereny zakładów przemysłowych w tym szczególnie fabryki japońskich samochodów. Żona miała rację, zjedzą nas.
Baaardzo późnym wieczorem czyli o pierwszej w nocy dotarliśmy do "neonów" Pattayi, pierwszego "turystycznego" miasta Tajlandii. Wzięło się to stąd, że po II wojnie USA założyły tu bazę marynarki wojennej. American Boys opalali się na plażach pod miastem i "wypromowali" nocne życie w kraju, który raczej nie znał tego typu rozrywek. Teraz jest to ponad stu tysięczne miasto, którego absolutnie nie warto odwiedzać ale my nie mieliśmy niestety wyjścia. I to jest jeden z powodów, dla których porzuciliśmy ten styl uprawiania turystyki. Wtedy też pojawiły się dziwki i parówki na śniadanie. Do dziś w każdym hotelu i każdej knajpie można zamówić "american breakfast" a na kolację nawet transwestytę. Taki to wkład wniosło USA w Tajską kulturę i kuchnię. Jak dla mnie to żaden, parówki mam u nas a dziwki i transwestyci mnie nie interesują.
Po czternastu godzinach podróży należał nam się solidny odpoczynek ale, nie ma mowy. W naszej grupie były dwie kasty, ci co kupili w Pattayi hotel 5* i 3*. Jak każe sprawiedliwość najpierw podjechaliśmy pod 5*. "Lepsi" wyleźli z autobusu, poszli do hotelu i ... wrócili. Hotel miał 20 pięter w tym połowę w złocie, żyrandole wyłącznie kryształowe, dywany czerwone ale ... wszystko stare i zdezelowane, klima popsuta albo warcząca i tak dalej i tak dalej. Do tego co rusz po schodach czołgały się do środka coraz to nowe grupki w dupę zalanych Ruskich. Tak właśnie wygląda to w Pattayi, nie inaczej, to kurort opuszczony przez Amerykanów i zajęty przez "nowych Ruskich". Ale wyglądało, że nasi "nowo bogaccy" o tym nie wiedzieli. Sceny były dantejskie, jak się kończyły, nie mam pojęcia, bo na szczęście po godzinie zabrali nas do naszego 3*. Spokojny, dwu piętrowy hotel przy publicznej plaży, nowy, czysty i ślicznie udekorowany. Pokój duży i ładnie umeblowany, łóżko jak lotnisko, obsypane storczykami. Malina. Są takie chwile, gdy wierzę w sprawiedliwość , i to była taka chwila.