Przed urlopem na pytania "Gdzie jedziesz ?" zwykle odpowiadałem "Do Kambodży", co zawsze wywoływało efekt srającego kota. To znaczy, że interlokutor miał oczy jak srający kot, czyli wielkie i pełne zdziwienia. "Gdzie ?", to było wszystko na co było zwykle go stać. "Człowieku, przecież tam nic nie ma, jest niebezpiecznie, malaria, wojna i cholera". A dziś ni mniej ni więcej tylko naprawdę, wieczorem jak dobrze pójdzie, będziemy w samym środku tego kraju. Triada zmieniła nam przewodnika i trzydniową wyprawkę do Kambodży poprowadzi uroczy Pan Piotr, od 17 lat zasiedziały w Tajlandii. Początek był prosty, śniadanie z Kim Chi i podróż standardowym (czyli bardzo porządnym) Tajskim autobusem do Aranyaprathet. Tam z powodu konieczności uzyskania wiz zalegliśmy na dobre trzy godziny, w knajpie zresztą. Ja zawzięcie konsumowałem kolejne "niejadalne" według mojej towarzyszki życia potrawy a rzeczona udała się na eksplorację ... bazaru. Otóż jest tam chyba największy bazar, jaki kiedykolwiek wcześniej i później widzieliśmy, w każdym razie sięgał na pewno poza horyzont. Okolice przejścia granicznego to mekka wszelkiej maści handlarzy i przemytników. Po obydwu stronach obraca się nieprawdopodobnymi ilościami towarów w cenach "okazyjnych" oczywiście. I tak na przykład tajskie papierosy po Khmerskiej stronie są 5 krotnie tańsze. Wszędzie pełno "markowych" ciuchów, szytych oczywiście w Kambodży za psie grosze. Tam można poznać rzeczywistą wartość tego za co nasi celebryci płacą setki i tysiące złotych. Na rzeczonym bazarze rzadko jest to złotych kilkadziesiąt. Ja się nażarłem, żona obkupiła i leziemy przez granicę.
"Cambodian Border" to jest coś co samo w sobie jest pierwszej klasy turystyczną atrakcją. Otóż pomiędzy budkami granicznymi jest jaki kilometr "ziemi niczyjej" gdzie zbudowano kasyna i luksusowe hotele a wkoło nich "mrówki" przenoszą, przeciągają i przewożą jakieś nieprawdopodobne ilości towaru wszelakiego. I ten kilometr trzeba przejść samemu, więc idziemy. Jak komu Tajlandia nie była dość azjatycka to tu "tchnienie orientu" trafi każdego. Na końcu tego obłędu jest graniczna budka gdzie Panowie Oficerowie dysponując porządnym sprzętem sprawdzają nasze facjaty ze zdjęciami w paszporcie, nawet Tajców na to nie stać. Za budką pierdolnik jakiego w życiu nie widziałem. Asfalt tajskich dróg został daleko za nami, kurz, smród i ubóstwo wokół, gdyby nie przewodnik to byśmy się pewnie pogubili. Ładują nas do "border shuttle" czyli starego busa, który wiezie nas na parking jakiś kilometr dalej. Tam czeka już nasz autobus z lat 60'tych i wsiadamy.
Droga z Pi Pet (tak nazywa się ta mieścina ) do Siem Reap jest zdecydowanie w pierwszej dziesiątce najgorszych dróg świata i naprawdę warta jest legend jakie o niej krążą. Mamy przed sobą 180 km i przejedziemy je w jakie 6 do 8 godzin jak dobrze pójdzie. Dodam tylko, że po drodze nie ma żadnych gór a jedynie płaska jak stół równina. Ale drogi też w zasadzie nie ma. Jest coś co od biedy drogę przypomina, tak pewnie wyglądały starożytne autostrady. Walec to po tym pewnie jechał i na tym się skończyło. Kurz jest taki, że kierowca nic nie widzi i jedzie naprawdę na ślepo. Jak w coś trafi to ... trudno. Przy nas zaraz po wyjeździe z Poi Pet była czołówka. Trochę pomaga klakson, tak jak statkom we mgle. Wiesz przynajmniej, że coś jedzie ale gdzie to nie zobaczysz. I tak mamy fart, że jest pora sucha bo w porze deszczowej potrafi zabrać kawał drogi albo most i trzeba trzy dni koczować aż naprawią. Most, to zresztą sprawa umowna bo to prawie wyłącznie same kratownice z deskami, kompletna prowizorka. Po 10 minutach mimo "klimatyzacji" autokar zapełnia się pyłem i wszyscy kaszlą. Po 3 godzinach i przejechaniu mniej więcej połowy drogi stajemy na popas. To znaczy, kierowca musi wypłukać filtr powietrza bo dalej nie pojedziemy. Używa tu się tylko filtrów stożkowych bo tradycyjne nie dały by rady. Jesteśmy w Sisophon niby w knajpie. Wkoło nędza jak w ... Kambodży i pełno żebrzących dzieci, tego się właśnie obawiałem i źle to znoszę. Ale cóż, sam świata nie zmienię. Po "popasie" jeszcze tylko następne 3 godziny i jesteśmy na miejscu.
Siem Reap osiągamy po zmierzchu. Pojawia się asfalt i przepiękne miasteczko gęsto pokryte hotelami od jednej do pięciu gwiazdek. Kontrast szalony. Ale Siem Reap to najbogatsze miasto Kambodży, tyle daje się "wyciągnąć" z Angkoru. Obsługa i zabezpieczenie ruchu turystycznego na bardzo wysokim poziomie, łącznie z czterema nowoczesnymi szpitalami. Hotel 3 *** , piękny, we francuskim stylu z restauracją bez ścian na ostatnim piętrze. Pokój wielki i pięknie urządzony, łazienka też. Nawet kapcie i szlafroki oraz TV Cable 305 kanałów. Zawsze gdy spotykam takie kontrasty powracają myśli, czy dobrze robimy pławiąc się w tym ,jak na miejsce gdzie jesteśmy, luksusie gdy wokół tyle biedy. Ale turystyka to przemysł jak każdy inny i dochody z niej pozwalają miejscowym na polepszenie ich bytu. Taką odpowiedź dostawałem zawsze gdy ich pytałem co o tym sądzą, oni z tego żyją po prostu. Im my tam więcej wydamy tym lepiej, czasem jest trudno ale trzeba to jakoś zaakceptować. Zresztą sam to zrozumiałem jak wróciłem do Siem Reap po trzech latach, zmiany były ogromne, na lepsze oczywiście. Poszliśmy jeszcze na Francuski Bazar tuż koło hotelu, polecam, jest klimatycznie i tanio. Potem jeszcze kolacja w knajpie na Walking Street, pyszna oczywiście i idziemy spać. Jutro wielki dzień, przynajmniej dla mnie.