Po prawie 10 godzinach przekładania lewego półdupka na prawy półdupek i z powrotem, wreszcie samolot zaczął się zniżać. Pod nami pełno świateł, pewnie to duże miasto ten Bangkok będzie. I było, ale o tym potem. Siedliśmy jak cię mogę bez zbędnych elementów rozrywkowych i po strasznie długim kołowaniu stoimy. Otwierają drzwi i jak zwykle, do środka samolotu wpada miejscowe powietrze, gorące i wilgotne. Jest koniec stycznia, w kraju mróz i ciemności, już mi lepiej mimo zmęczenia długim lotem. Mój organizm jest wieczorny a tu już prawie rano, będzie kiepsko. Wysiadamy i ... jedziemy i jedziemy taśmociągiem a końca nie widać. Teraz jak to wspominam, to nawet nie bardzo pamiętam moje wrażenia, tak byłem skołowany. Wszystko było inne i było wielkie. Takiego lotniska to ja w życiu nie widziałem. Wrota Azji okazały się godne swojej nazwy. Do tego wszechobecne "ping" jak u Barei i komunikaty czytane wysokim głosem w języku, który nic mi nie przypominał. Zresztą do dziś nic mi nie przypomina, oprócz Tajlandii oczywiście. Zaraz okazało się jaki koszmarny błąd popełniłem, licząc na "visa on arrival", bo do ambasady Tajlandii chodzić mi się nie chciało. Ci co mieli wizy (a to byli prawie wszyscy) poszli sobie spokojnie na zewnątrz a my musieliśmy najpierw szukać, gdzie tą wizę wyrobić a potem, potem była koszmarna kolejka jak za komuny w PRL. Nie był to zresztą koniec naszych wizowych problemów. Wreszcie gdy już milion hindusów, którzy przylecieli przed nami dostało swoją wizę, przyszedł ten szczęśliwy moment, że i my mogliśmy wyjść na zewnątrz. Z mocnym postanowieniem, że następnym razem wiza będzie w paszporcie i nie ma innej opcji. Nie dajcie się nabrać, to nie Egipt, tu wydanie wizy na lotnisku to cała procedura, a Tajce owszem procedur przestrzegają i to drobiazgowo. Na zewnątrz czekał na nas nie tylko pilot ale i cała wycieczka. Dobrze, że nas nie zlinczowali. Pakujemy się do autobusu i jedziemy 35 kilometrów do miasta. Jedynym zyskiem z opóźnienia był poranek, który sprawił, że jechaliśmy już w świetle dnia. Ta ich "Żwirki i Wigury" z lotniska do centrum nie bardzo przypomina pierwowzór, tyle, że zakorkowana podobnie mimo, że ze dwa razy szersza. Dopiero teraz widać było ogrom tego miasta. Nie kończące się osiedla, setki drapaczy chmur i coraz większy ruch gdy zbliżaliśmy się do centrum. I tu właśnie moja żona wykazała się nie tylko dogłębną wiedzą z dziedziny ekonomii światowej ale także ujawniła zdolności jasnowidzenia mówiąc po prostu "zjedzą nas". I jak się okazało miała całkowitą rację, jak zwykle zresztą, jeśli chodzi o nasze żony. Z autostrady obejrzeliśmy sobie nasz Bangkok Palace Hotel i za parę minut koniec podróży.