Drugi dzień poświęcony eksploracji wyspy. W planie tym razem jazda na wschód do Ujung Water Palace i Tirtagganga a potem długi przejazd do największej i najważniejszej Balijskiej świątyni w Besakih na zboczu wulkanu Agung. Ruszamy o dziesiątej, skręcamy w prawo i po paru kilometrach bratowa krzyczy : małpki, małpki, zatrzymajmy się. O nie, żadnych małp i żadnych bazarów. Udaję, że nie słyszę. Po drodze musimy znaleźć jakiś czynny bankomat, bo kasa poszła na bazarze pod śmietnikiem. Pierwsze podejście spalone, bankomat działa, ale nie jest z niczym połączony, więc funkcjonalność zerowa. Ale jest. Za drugim razem zatrzymujemy się przed bankiem i już jest OK. Bierzemy maksymalną możliwą kwotę, czyli 1 250 000 Rupii, taki jestem bogaty, milioner po prostu. Zresztą nie po raz pierwszy, przed denominacją złotówki też zarabiałem miliony, to były czasy.
Najpierw Ujung Water Palace. Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba zobaczyć. Nieskończone piękno tego miejsca zabiera Cię w krainę baśni, głaszcze i pieści Twój wzrok i duszę, dociera do najgłębszych pokładów odczuwania, wprowadza w nastrój wewnętrznego spokoju i radości. Chwilo, jesteś piękna, obyś trwała wiecznie, powtarzam za Faustem ale tu nie trzeba podpisywać paktu z diabłem, wystarczy przyjechać i po prostu być. Nie wiem, jak długo tam byliśmy, ale każda chwila była czystą rozkoszą.
Tirtagganga. Pałac wodny położony w środku miasteczka. Jakże inna atmosfera, masa ludzi, wrzawa, śmiechy i nawoływania. Przecudnej urody park wodny pełen roześmianych ludzi, większych i mniejszych oczek wodnych, kolorowych ryb i tryskających fontann. W całym tym harmiderze unosi się to co nazywamy "pogodą ducha", tu nie można mieć złych emocji, dobre duchy, które strzegą tego świętego miejsca wyganiają wszystko co złe daleko.
Jedziemy do Besakih. Daleko i wysoko. Pan kierowca proponuje trasę wzdłuż górskich grani przez wioski, pola i wąwozy. Będzie powoli ale pięknie. I tak było. Ponad godzinna jazda z japami przyklejonymi do szyb i ciągłe "a zobacz to, a zobacz tamto". Było wszystko, małe wioseczki, ryżowe tarasy, kaniony ze spienionymi rzekami, mosty nad przepaścią, przydrożne świątynie. Travel i Adventure First Class, wielkie dzięki naszemu przyjacielowi za ten pomysł, wielkie dzięki.
Besakih. Położony w chmurach jak Machu Picchu (sporo niżej co prawda) kompleks świątynny poruszający swym ogromem i pięknem. Pniemy się cały czas w górę na coraz to inne części tej bardzo rozległej świątyni. Końca nie widać. Aż wreszcie stanęliśmy na samym szczycie. Widok zapiera dech, pod nami niekończące się tarasy świątynne a niżej zielone lasy i pola Bali. Sycimy się tą chwilą i powoli schodzimy w dół. Dnia by nie starczyło, żeby to obejrzeć, znowu czasu nam zabrakło, jak zawsze. Może kiedyś tu wrócę i posiedzę tak długo, że odejdę zaspokojony, może.
Jest w tym wszystkim coś czego nam szczególnie brakuje, apoteoza życia, umiłowanie piękna i harmonii. I dobroci i łagodności, Bali to może jedno z ostatnich miejsc na świecie gdzie można poznać smak każdego oddechu, każdego spojrzenia, każdego zapachu i każdego dźwięku. Ten dzień był warty więcej niż całe lata zmarnowane na to co my nazywamy europejskim stylem życia. Musiałem tam pojechać żeby to zrozumieć, ale zrozumiałem. I wrócę stamtąd inny, już nic nie będzie takie samo. Gdzieś w środku mnie, w najgłębszej części mojej duszy zostaną na zawsze i Klungung i Ujung i Tirtagganga i Besakih, Dziękuję Ci Bali, nie zmieniaj się, lecz zmieniaj ludzi, którzy tu przyjerzdżaja, zmieniaj ich na lepsze. Mnie zmieniłaś.