Obudził mnie mleczarz, o kurde, nie mleczarz tylko herbaciarz. Co się z człowiekiem na starość robi, szkoda gadać. Wyjrzałem przez okno i ... bardzo mi się spodobało. Wszystko było w mleku (czyli jednak coś z mleczarzem wspólnego było) w mleku porannej mgły. Ubrałem się, wziąłem aparat i zabrałem się za kolejny odcinek dla Discovery Channel. Przy okazji zrozumiałem dlaczego wieczorne pranie rano jest bardziej mokre niż po powieszeniu. Wilgoci w powietrzu było na bank 100%. Słońce już wstało ale ponieważ między nim a mną były wszystkie góry Bali, więc u nas było jeszcze dość ciemno. Góry palm skąpane w ostrym słońcu a pod nimi tumany mgieł rozpraszające światło. Jak kadry z "Apocalypse Now", magia tropików. Zrobiłem trochę zdjęć i filmów, może udało mi się chociaż trochę to pokazać. Było naprawdę pięknie. Jak wróciłem z plaży to miałem okazję zobaczyć jak "staff" rozkłada po całym hotelu ofiary za pomyślność kolejnego dnia.
Dzień zresztą musiał być szczególny, bo w wiosce wszyscy paradowali w odświętnych sarongach z tacami ofiar, które rozkładali gdzie się tylko da. Na śniadaniu pokazał się właściciel hotelu wraz z żoną, oboje wystrojeni jak na Balijskie wesele, i po kolei były "shake handy" i "plis too mit ju" . Ogólnie zapanował nastrój prawdziwego Balijskiego "Christnmass", zresztą przewodniki mówią, że takie święta to oni mają co drugi albo trzeci dzień. I jak tu nie polubić Bali ?
My także zrobiliśmy sobie święto, wystroiliśmy się paradnie, stosownie do powagi chwili świętowaliśmy od rana do późnej nocy. Wieczorem przy pomocy "szczerzui" i pod baczną kuratelą latającego po recepcji Batmana zamówiliśmy na dzień następny limuzynę na drugi i ostatni dzień z cyklu Discovery Travel i Adventure. Tym razem wybrałem trasę z dla od bazarów, przynajmniej tak mi się zdawało, niestety.