Lądujemy jak po maśle i "do rękawa". Tu następuje zmiana wszystkiego, jak Alicja poprzez króliczą norę wyskakujemy w innym świecie. Tu jest Azja, kraina barw, głosów, zapachów. Wystarczy ten jeden, ostatni krok i gdy moje stópki dosięgają wreszcie powierzchni lotniska Suvarnabhumi ogarnia mnie ekstaza. Jestem, znowu tu jestem. I niech się dzieje co chce. Skok na taśmociąg ( są dwa, dłuższy ma 4 kilometry a krótszy tylko 3.7) i jedziemy do krainy uśmiechów. Mnie japa sama się szczerzy, cieszę się jak małe dziecko na gwiazdkę. Już są storczyki, już z głośników dobiega tajska muzyczka i te ich komunikaty jak z Barei, " pooong attention passengers to Bali hurry up, hurry up poong". Po kilometrze ładujemy się w lewo a tu pierwszy tego roku Taj w paradnym mundurze "pomaga" nam pokazując, że dalej do innego "Exit". No dobra, może on lepiej wie. No i było jak zawsze, chciał jak najlepiej ale posłał nas do Chińczyków z HKG. Nastaliśmy się w kolejce a potem musieliśmy kilometr wracać po bagaże. Brat już myślał, że nas wessało. Teraz windą piętro w dół i hopla do "Taxi counter". Jest 4:30, jeszcze noc. Ponieważ brat z żoną pierwszy raz w Azji to nabrali walizek i ni diabła się z tym do taksówki nie zmieścimy. W zwykłych taxi w bagażniku jest wielka butla z gazem, więc można tam włożyć najwyżej jedną i to małą walizkę. Bierzemy kombiaka, ugadujemy cenę i jazda. Tajec daje nam magiczną karteczkę na wypadek jakby kierowca chciał nas wydymać i jedziemy. 35 kilometrów jak mgnienie okiem, po tych ich pieprzonych autostradach, Bangkok jeszcze śpi ale i tak jest niesamowity. 10 milionowa metropolia przytłacza swym ogromem i oszałamia totalnym chaosem urbanistycznym. Tu wszystko pasuje jak pięść do nosa ale ja to po prostu kocham. I LOVE Bangkok forever.